Posty

No, idealnie nie jest. Ale i tak będziemy tęsknić.

Obraz
Skończone. Przynajmniej na kilka miesięcy. Bo to jeszcze jakieś ostatnie puchary, ostatnie play-offy. Bo transfery, nowi trenerzy, ploteczki... Ale Premier League, jako taka, na kilka miesięcy bierze sobie wolne. Niby emocje mieliśmy zapewnione do ostatniego meczu, a jednak skończyło się... przewidywalnie? Ja spodziewałam się wygranej City przez cały sezon. I, mimo że zasadniczo ich lubię, wolałabym inne zakończenie. Bo mam już dość słuchania jak genialną drużyną jest Manchester City. Bo wolę emocjonalnego Kloppa niż Guardiolę (który może także jest emocjonalny, ale jakoś bardziej wewnętrznie i mniej pozytywnie). Bo City coraz bardziej przypomina mi korporację, której głównym zadaniem jest „robienie” pieniędzy niż drużynę piłkarską. Ale pewnie, jak to ja, po prostu się czepiam. Z ostatniej kolejki zapadł mi w pamięć jeszcze jedno: spotkanie Manchesteru United i Cardiff.   0:2. W ostatnim meczu sezonu. Na własnym boisku. Rozpad i dezintegracja. I to

Cztery drużyny, dwa finały, jeden kraj

Obraz
Proszę, jak dobrze mi poszło. Wspomniałam o historii i historyczne mecze, gole i wyniki się posypały. Tottenham poszedł w ślady Liverpoolu. Do przerwy tracił 0:3 do rewelacyjnego Ajaxu i wydawało się, że niewiele się tu zmieni. Ajax już był w ogródku, już witał się z gąską... Jednak londyńczycy wykonali woltę w stylu Liverpoolu. Lucas Moura zdobył hat-tricka. Ostatniego gola – tego na wagę awansu – strzelił w 96 minucie! Może i Liverpool jest w tej chwili lepszą drużyną, ale jeśli chodzi o dramatyzm ostatnich sekund gry, zwycięstwo trzeba jednak przyznać Tottenhamowi. Wciąż mam przed oczami zawodników Ajaxu leżących na boisku, jakby ściętych z nóg. W rozpaczy. Niektórzy płakali. Dwumecz skończył się remisem 3:3. Tottenham wszedł do finału, bo wszystkie trzy gole strzelił na wyjeździe. W czwartek Arsenal i Chelsea walczyły o finał Europa League. Arsenal wyłamał się z dramatyzmu ostatnich dni, gładko pokonując Valencię 4:2 (w dwumeczu 7:3). Chelsea... cóż... była dość bez

Liverpool, historia i cuda

Obraz
Wczorajszy wieczór niewątpliwie przejdzie do historii. Może nie do historii w ogóle, ale do historii futbolu na pewno. Do historii Liverpoolu najprawdopodobniej także – bo to jedno z tych miast, które żyją futbolem. Bo jak to tak: powrócić zza grobu, z martwych, z drugiej strony? Owszem, wiedzieliśmy, że zagrają i że zrobią wszystko co możliwe. Ale jakoś nikt się nie spodziewał, że to może wystarczyć. W pierwszym meczu przegrali 0:3. Z Barceloną! Z Messim! Więc wczoraj mieli za zadanie strzelić cztery gole i nie dać sobie wbić żadnego. Wciąż z Barceloną. I wciąż z Messim. Czyli drobnostka (sarkazm 😉 ). A oni jednak dokładnie właśnie to zrobili. I to mimo kontuzji najlepszego strzelca. Energetycznie i w pięknym stylu wykopali Jej Wysokość Barcelonę z Ligi Mistrzów. Oj, były emocje, były. Z obu stron. W 56 minucie było już 3:0. W tym dwa gole strzelone w minutę. No, może dwie minuty, ale na pewno nie więcej niż dwie. 4:0 spadło jak grom z jasnego nieba. A potem już tylko h

Wyścig trwa

Obraz
Anglia zamarła. Z polskiego punktu widzenia moglibyśmy przypuszczać, że przyczyną jest nowiutkie Royal Baby. Tymczasem, i tu zaskoczenie, chodzi o wyścig. Manchester City i Liverpool FC ścigają się kto zakończy sezon 2018/19 Premier League na pierwszym miejscu. Od kilkunastu tygodni różnica między nimi to 1 – 2 punkty. W tej chwili fortuna sprzyja City. Do końca wyścigu został tylko jeden mecz, a Manchester wyprzedza Liverpool tylko jednym punktem. Niektórzy twiedzą, że fortuna sprzyjała City niezmiennie przez cały sezon i że wcale nie jest ono aż tak dobre jak mogłoby się wydawać. „Oczywiście: są dobrzy. Może nawet świetni. Ale rewelacyjni? Niekoniecznie. Szczęście mają po prostu”. Mogłabym szepnąć, że szczęście podobno sprzyja najlepszym, ale... Liverpoolowi sprzyja jakby mniej, a w końcu to także drużyna, o której trzeba powiedzieć, że jest co najmniej świetna. Poza tym Liverpool ma najenergetyczniejszego trenera z najbardziej filmowym uśmiechem w świecie futbolu. Podobn

To była smutna sobota

Obraz
To była dziwna sobota. Niby wszystko kręciło się wokół footballu, a jednak samego footballu nie było w tym niemal w ogóle. To była smutna sobota. Odległa lata świetlne od czystej rozrywki i prostych, zero-jedynkowych sportowych emocji. Na chwilę wszyscy zapomnieli o sadze Mourinho – United. Nikt nie ekscytował się specjalnie czterema golami Liverpoolu (zwłaszcza, że Liverpool wbił je bardzo słabemu Cardiff). Najpierw pojawiła się wiadomość, że Glenn Hoddle stracił przytomność w studio BT Sport. Glenn Hoddle w przeszłości grał w angielskiej drużynie narodowej, był zawodnikiem Chelsea i Tottenhamu. Później trenował i Anglię, i Chelsea, i Tottenham. Ostatnio był głównie komentatorem. Okazało się, że to atak serca. Podobno dziś jest już lepiej, ale niebezpieczeństwo jeszcze nie do końca minęło. Później pojawiły się plotki o kibicu Brighton, który zmarł na stadionie, podczas meczu. Plotki, które okazały się prawdą. Wieczór zakończył się tragedią. Po meczu Leicester z W

Soap opera

Obraz
W niedzielę emocje w Premier League były już sporo mniejsze. Czemu się jednak dziwić, skoro wszyscy „Duzi Chłopcy” (czyli największe angielskie kluby) grali w sobotę. Skoki adrenaliny przeżywali jedynie kibice Cardiff i Burnley. Obie drużyny w dole tabeli, obie BARDZO potrzebują punktów, należało więc spodziewać się zaciętego spotkania.           No i było zacięte, choć niekoniecznie piękne. Zwłaszcza pierwsza połowa. Druga – lepsza. I pechowa dla Cardiff. Nie byli gorsi – przynajmniej według mnie – a jednak przegrali. Cóż, bywa. Jeden z bolesnych uroków futbolu.           Poniedziałek to także dalszy ciąg sagi „Manchester United – Jose Mourinho”. Nie, żeby działo się coś nowego, ale spekulacjom, dywagacjom i przewidywaniom nie ma końca. Kto odejdzie. Kiedy odejdzie. Czy w ogóle odejdzie. A może jednak się dogadają? Może osiągną bolesny i kruchy konsensus?           Szczerze? Nie mam pojęcia. Jednak nie bardzo wierzę w bajkowe zakończenie: „A później żyli długo i szczęś

Właśnie tak to powinno wyglądać

Obraz
Gdyby szukać czegoś w rodzaju wzorca metra z Sevres dla meczu piłki nożnej, ten mecz mógłby być poważnym kandydatem. Chelsea i Liverpool. Sama czołówka tabeli, zaraz za plecami niedościgłego Manchesteru City. (Niektórzy upierają się, że niedościgłego, ale... pożyjemy, zobaczymy.) To był, tak zwyczajnie, dobry mecz. Świetny football, fair play, remis – sprawiedliwy dla obu drużyn. Ani kibice Chelsea, ani Liverpoolu nie byli w siódmym niebie (no bo jednak nie wygrali), ale umiarkowana satysfakcja pewnie się pojawiła. Ta z gatunku „Graliśmy nieźle i nie przegraliśmy, weźmy więc ten jeden punkt i ruszajmy do przodu”. U kibiców Chelsea bez trudu da się zapunktować wspominając Edena Hazarda z sugestią, że to właśnie on jest w tej chwili najlepszym graczem Premier League. Co, w sumie, może być nawet prawdą... Kibicom Liverpoolu absolutnie nie należy wspominać o załamaniu formy Mo Salah. Zresztą, to na pewno żadne tam załamanie. Ewentualnie lekkie zachwianie. Plus przemęczenie. War